Chłopi, IV

Ksiądz szedł coraz wolniej, czasem przystawał, aby odetchnąć, to znowu obejrzał się na swoje siwki, to przyglądał się chłopakom, obtłukującym kamieniami ogromną gruszę, aż hurmem przybiegli do niego i chowając ręce za siebie całowali w rękaw sutanny.

Pogładził ich po głowach i rzekł upominająco:

— Nie łamcie ino gałęzi, bo na bezrok gruszek mieć nie będziecie.

— My nie rzucalim na gruszki, ino że tam jest gapie gniazdo — ozwał się śmielszy.

Ksiądz się uśmiechnął dobrotliwie i zaraz znowu przystanął przy kopaczach.

— Szczęść Boże w robocie!

— Boże zapłać, dziękujemy! — odpowiedzieli razem, prostując się, i ruszyli wszyscy do ucałowania rąk dobrodzieja kochanego.

— Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? — mówił, wyciągając otwartą tabakierkę do mężczyzn — brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie śmiejąc przy nim zażywać.

— Juści, kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.

— Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.

— Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.

— Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?

— A Borynowe.

— Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.

— Ociec pojechali z moim ano do boru.

— A to wy, Anna, jakże się macie? — zwrócił się do młodej, przystojnej kobiety w czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią, przez zapaskę ujęła jego rękę i pocałowała.

— Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?

— Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów się chowa i coś niecoś bałykuje.

— No, zostańcie z Bogiem.

— Panu Bogu oddajem.

I ksiądz skręcił na prawo, ku cmentarzowi, który leżał z tej strony wsi, przy topolami wysadzonej drodze.

Długo za nim spoglądali w milczeniu, na jego smukłą, pochyloną nieco postać, dopiero gdy przeszedł niskie, kamienne ogrodzenie cmentarza i szedł między mogiłami ku kaplicy, co stała wpośród pożółkłych brzóz i klonów czerwonych, rozwiązały się im języki.

— Lepszego to i na całym świecie nie znaleźć — zaczęła któraś z kobiet.

— Juści, chciały go też zabrać do miasta… żeby ociec z wójtem nie jeździli prosić biskupa, to byśwa go i nie mieli… Kopta no, ludzie, kopta, bo do wieczora mało daleko, a ziemniaków mało wiele! — mówiła Anna wysypując swój kosz na kupę żółcącą się na rozkopanej ziemi, pełnej zeschłych łęcin.

Dodaj komentarz

Zaprojektuj witrynę taką jak ta za pomocą WordPress.com
Rozpocznij